|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|||- MARYNARKA WOJENNA - OKRĘTY - STATKI - WRAKI - MARYNARKA HANDLOWA -|||
|
|
|
|
|
|
|
Epizody wojennomorskie II wojna światowa
|
|
|
|
|
- s/s ARDEAL - - Rumuński statek zasłużony dla polskiej kultury -
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
S/s ARDEAL (5695 BRT)- rumuński statek pasażersko- towarowy, zbudowany w roku 1922 jako EMIL KIRDORF.
|
|
|
|
|
|
|
Nie ma zapewne w Polsce historyka sztuki, któremu byłaby nieznana nazwa rumuńskiego parowca ARDEAL. Statek ten w 1940 r. przywiózł do Francji bezcenne skarby wawelskie, ratując je przed niemiecką grabieżą. Dramatyczny rejs z Konstancy do Marsylii trwał od 22 listopada 1939 aż do 8 stycznia 1940.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
W grudniu 1940 roku, w tygodniku "Polska Walcząca - Żołnierz Polski na Obczyźnie" (nr 41), ukazał się artykuł pióra znanego dziennikarza Ludwika Bojczuka, zatytułowany "Wigilia na pokładzie ROPUCHY". Jest to zapis rozmowy autora z nieznanym z nazwiska polskim żołnierzem, ktory wraz z 85 towarzyszami niedoli przedostał się z Rumunii do Francji na pokładzie rumuńskiego statku ARDEAL.
Rozmówca Bojczuka barwnie opowiadał o rejsie, nie szczędząc kąśliwych i obraźliwych uwag pod adresem Rumunów. Zapewne ton artykułu byłby inny, gdyby obaj panowie wiedzieli, że "cyganie", jak ich nazywali, przewozili w największej tajemnicy polskie narodowe skarby kultury z Wawelu, ratując je przed rozgrabieniem przez Niemców. Patrząc z perspektywy lat, po lekturze tekstu Bojczuka, pozostaje pewien niesmak. Warto zaznaczyć przy okazji, że plutonowy S. błędnie tłumaczy słowo 'Ardeal'. Wbrew temu co twierdzi, nie oznacza ono ropuchy, lecz jest to rumuńska nazwa Siedmiogrodu, czyli Transylwanii!
|
Tekst artkułu przytaczam poniżej w całości, zachowując ówczesną pisownię.
|
|
Pana plutonowego S. poznałem w pewnej miłej gospodzie w szkockim miejscu postoju 10 Brygady Kawalerii. Dzień był wyjątkowo ciepły, nic też dziwnego, że ten i ów w czasie przerwy południowej w zajęciach, wstąpił na bombkę ciemnego angielskiego piwa. Tłoczno więc i gwarno było przy stolikach, a szynkwas również zablokowany był skutecznie i dokładnie. Rozpaliła się właśnie szeroka dyskusja na temat przyszłych losów Rumunii. Pan plutonowy S., okutany w swą podhalańską opończę, przysłuchiwał się z daleka debatom politycznym, uśmiechając się złośliwie, gdy krytykowano rumuńską potulność i neutralność, na której ojczyzna kochliwego Karola króla wyszła, jak przysłowiowy Zabłocki na mydle.
- Cyganili, jak mogli i kogo mogli, ale psu na budę się to ostatecznie przydało—zauważył wreszcie właściciel peleryny, a potem długo w kącie opowiadał mi swoje przygody i uzasadniał surowy sąd o "cyganach."
- W listopadzie ub. r. - zaczął pan plutonowy - zwiałem przepisowo z rumuńskiego obozu internowanych, a w połowie tego samego miesiąca wypłynęliśmy już z Constanzy do Marsylii. Okręcisko było duże, 12.000 tonn, ale stare i dość sfatygowane. Nazywało się ARDEAL, co po naszemu znaczy: ropucha. Statek naładowany był kukurydzą i jeszcze jakimś towarem, a ponadto wiózł 86 Polaków - zbiegów jak i ja - do Francji. Pomieszczenia dla ludzi - pożal się Boże!, strawa podła, ale nikt się tym nie przejmował, bo wszyscy rwali się do wojaczki; zresztą obiecywali nam Rumuni, że za 18 dni będziemy na miejscu.
- No, i dotrzymali słowa?- wtrąciłem pytanie.
- Diabła tam—skrzywił się pan plutonowy i ciągnął dalej - Jeździliśmy po morzu “ we wte i we wte ” i końca nie było tej podróży. A czas był burzliwy, jesienny i rzucało nami, niech Bóg uchowa. Z Constanzy zawieźli nas do Konstantynopola, potem zawrócili do Grecji do Pireusu, stąd do Smyrnyi jeszcze raz nad Bosfor. Bywało, że na pełnym morzu staliśmy godzinami, a kiedyśmy pytali załogę, odpowiadali, psia ich robota, że tak ma być, a statek handlowy musi załatwić swoje interesy. Jakie to interesy były - nie wiedzieliśmy, ale coś nam się dziwne wydawało, że tak długo jeździmy, a w portach, gdzie był postój, zawsze tak jakoś urządzano, aby nas policja portowa przyuważyła. Więc leżąc na nędznych wyrkach w luce okrętowej, zastanawialiśmy się, czy tu się przypadkiem jakieś cygaństwo nie dzieje na tym ARDEALU i czy Rumuni naszą obecnością nie maskują jakiej kontrabandy.
Już miesiąc minął, a my tułaliśmy się na morzu; jedzenie było co raz gorsze, papierosów ani na lekarstwo, więc burzyło się bractwo i odgrażało, choć rumuński kapitan uspakajał i obiecywał, że już niedługo skończy się ta nasza mizeria. Aż wylazło szydło z worka! Byliśmy na Morzu Śródziemnym, jadąc, jak nam mówiono - do Palermo, gdy pewnego dnia, jak huragan wypadł z mgły angielski kontrtorpedowiec i zatrzymał naszą "Ropuchę". Rumuni bardzo się składali, pokazywali na nas, ale nic nie pomogło. Kazano płynąć na Maltę. Tam dopiero szczegółowa rewizja wykazała, że pod kukurydzą ukryte były beczki z naftą czy benzyną, które prawdopodobnie szmuglowano do Włoch.
Wściekłość nas porwała, kiedy się o tym dowiedzieliśmy. O, cygany neutralne! Ale mieli za swoje. Anglicy nie “patyczkowali” się zupełnie, tylko prosto mostu powiedzieli kapitanowi, że albo zechcą sprzedać kukurydzę i naftę Grecji, Turcji lub W. Brytanii albo oni zaczną być "niegrzeczni."
Naturalnie Rumuni zgodzili się i wszystkie zapasy zakupili Anglicy. Wypłynęliśmy więc z Malt y- licho wie dlaczego - w stronę Genui. Może nasi cyganie ukryli jaką beczkę nafty i chcieli koniecznie wykonać dostawę dla jednego państwa "osiowego", może mieli jakieś inne sprawy - nikt nie wiedział.
A był to już szósty tydzień naszej po morzu łazęgi i zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Wigilię święcimy na morzu niedaleko Genui i chociaż bractwo było bardzo sterane podróżą, przecie uznaliśmy, że święta pięknie obchodzić trzeba. Uprzątnięto, jak można było najlepiej lukę, w której mieszkaliśmy; jakiś majster nieznany srebrnego orła na kawałku czerwonego papiery zawiesił, aby nam królował "nasz ptak królewski w noc świętą na tym rumuńskim gruchocie, który sami właściciele ropuchą przezwali. Najtrudniej było o choinkę. Ale i na ten brak rada się znalazła: do kawałka drążka umocowaliśmy przy pomocy drutu ozdoby, wycięte z zielonego papieru i to było wszystko. Na wieczerzę wigilijną dano nam "ciorbę" i kawał wołowiny na oliwie. Opłatka nie było i tylko słowo krzepiące naszego dowódcy i szczere wzajemne życzenia przypominały, że to Wigilia. Niejeden też spłakał się uczciwie przy tej sposobności.
Drugiego dnia Świąt zawinęliśmy do Genui i zaraz ogłosili Rumuni, że czeka nas 10 dni postoju w tym mieście. Ale tego już było za wiele i w "luce" wybuchł formalny bunt; kapitan statku ostro się stawiał, aż mu powiedziano, że go za burtę wyrzucimy wraz z całą cygańską załogą.
"Jak długo jeszcze nas wozić będą?" - krzyczało bractwo "na cały regulator", aż nasz komendant, morus chłop, wdał się w ten cały bałagan i uspokoił tych, co się już rwali do bitki. Rada w radę, uchwaliliśmy, że do Francji się dostać musimy, a ponieważ Rumuni nie mają już żywności i muszą jej kupić dla nas i dla siebie, niechże więc kupią nam bilety do granicy francuskiej, a sami jadą choćby w podróż dookoła świata na tym swoim parszywym ARDEALU.
Komendant nasz - "Czarnecki ” miał napisane w paszporcie - poszedł do rumuńskiego kapitana na pogwarkę. Tamtemu się bardzo podobał nasz projekt - widocznie nie był to taki zły interes, bo żywność we Włoszech droga, ale powiedział, że wszystko od Włochów zależy czy nas przepuszczą.
Co tu robić? - myślimy. Czy wyłożyć kawę na ławę italiańskiej policji portowej? - a nuż zamkną nas do obozu koncentracyjnego, albo Niemcom wydadzą? A znowu siedzieć 10 dni o głodzie i chłodzie w “osiowym” kraju też nie bardzo bezpiecznie. Postanowiliśmy spróbować szczęścia i porozmawiać z komisarzem policji morskiej. Włoch był bardzo uroczysty, ale z gęby sądząc, łebskie musiało być człeczysko. Słuchał uważnie, długo rozmyślał, a wreszcie na drugi dzień kazał się stawić na dworcu w porcie o 7-ej wieczorem. Klamka zapadła, ale teraz znowu zbudziły się podejrzenia, czy nas nie oszukają. Słyszeliśmy, że włoski naród dobry i Polakom sprzyja, tylko faszyści są za Niemcami - ale tyle teraz na świecie łajdactwa, że kto ich tam wie.
Tu pan plutonowy pociągnął dobry łyk piwa i opowiadał dalej:
- Przychodzimy na ten dworzec pod strachem Bożym, małymi grupkami, aby zbadać czy nie ma jakiejś zdrady. Pociąg już stoi, ale policji nie ma, tylko cywile jacyś kręcą się koło nas. Każą wsiadać, a tu nie wiadomo, co robić. Poszło kilku, co mieli po parę lirów niby po papierosy, a właściwie dla wzięcia na spytki bufetowców, dokąd idzie ten pociąg. Powiedzieli, że do granicy francuskiej, a nam kamień spadł z serca. Wsiadamy tedy.
Pociąg ruszył. Moc była bardzo jasna, księżycowa. Jechaliśmy długo nad brzegiem morza, spoglądając raz na lekko spienione, perliste fale "wielkiej wody", to znów na wspaniałe palmy czy pinie, rosnące na wybrzeżu. Ale sen zmorzył nas prędko i nawet nie wiedzieliśmy, kiedy minęła t» ostatnia noc naszej tułaczki.
Rano zbudzono nas, gdy dojeżdżaliśmy już do Modany. Pociąg stanął, a wioska straż graniczna ustawiła się w dwuszereg, a potem uroczyście przekazała naszą gromadkę Francuzom. Wielu Włochów ściskało nam ręce, żeśmy “ bravi uomini,” a z Francuzami rozmawiali nasi Italianie tak przyjaźnie, jakby nie było na świecie żadnej "osi." I tak sobie pomyślałem, schodząc z peronu modańskiego, że chyba Niemcy nie będą mieć wielkiej pociechy ze swoich "sprzymierzeńców".
Tu pan plutonowy dopił piwa i żegnać się począł z przygodnymi słuchaczami opowiadania o przygodach na rumuńskim ARDEALU.
|
|
Niemiecki statek s/s EMIL KIRDORF, późniejszy rumuński s/s ARDEAL. Zabierał 50 pasażerów kabinowych i 1250 w klasie 3.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Opublikowano 8 czerwca 2021
|
____________________________________________________________________________________
Facta Nautica dr Piotr Mierzejewski od 2003
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|